Nareszcie się udało!
Pamiętacie zapewne z poprzedniego wpisu; po wielu telefonach wreszcie dostałem wizę na przejściu granicy Chiny-Pakistan w Sust. gdy wyszedłem z budynku drogę zagrodził mi niezbyt wysoki mur z kilkoma celnikami; pokazałem dokumenty i przedostałem się do Pakistanu, dzięki stalowej bramie. Moje pierwsze odczucia z Pakistanu były mieszane: tutaj, raczej bogactwa i piękna nigdzie nie widziałem; całe podłoże było wysypane szaro-żółtym żwirem. Wyżej wspomniany budynek był raczej niewielkich rozmiarów: niby żółty, ale cały odrapany z tynku, z rozwalonymi kratami doń przylegającymi. Po bokach było widać olbrzymie szczyty: jednak bez wielkiego uroku; wszystko było tego samego szaro-żółtego koloru. Po przejściu ciągle biegali i darli się Pakistańczycy; pragnący jakoś zarobić u chińskich celników. Gdy tylko mnie zobaczyli kilku podeszło do mnie drąc się do mnie: tak się akurat składa, że znam język arabski, a i przed wyjazdem postarałem wkuć trochę urdu i paszto. Zrozumiałem z ich mowy, że chcieli pieniędzy za załatwienie mi miejsca w autobusie. Dałem im po dolarze i poszli sobie; chociaż ani przez chwilę nie spodziewałem się dobrego miejsca. Modliłem się, aby ten piekielny autobus w końcu przyjechał, bo stracę wszystkie pieniądze! Tak się też stało i w ciągu godziny "kupiłem" usługi za niemal 50 dolarów. W końcu przyjechał autobus... Cóż, jazdy nawet nie zamierzam opisywać, bo niedobrze mi się robi, ale jakoś po 2 dniach jazdy dotarliśmy w końcu do Islamabadu. Postanowiłem wynająć jakiś samochód i miejsce w hotelu. Zacząłem od samochodu. Miałem płacić 10 dolarów dziennie. Wynajęty przeze mnie hotel raczej przypominał schronisko dla bezdomnych, ale w to nie będę wnikał. Kolejnego dnia wstałem z chwilą porannych modłów i udałem się zwiedzić miasto. Najpierw wyszedłem zwiedzić zwykłe dzielnice. W mieście panował ten sam szaro-żółty kolor na wszystkich budynkach. Liczne kable porozrzucane były były niedbale na slupach, kłębiąc się bez ładu i składu. Na ulicach było pełno brodatych mężczyzn w "małych czapkach", czyli topi. Wszedłem na jakąś ulicę i jeden z nich; zapytał: "جس سے ملک؟" - czyli "jaki kraj"? Nie odpowiedziałem, a on natychmiast wrzasnął: "America?!". Odpowiedziałem, że "Poland" i spróbowałem coś sklecić zdanie, że jestem całkowicie przeciwny działaniom Ameryki i że wiem jak cierpią (akurat tak myślę). Ile z tego zrozumieli, nie wiem, ale trochę się uspokoili. Wtedy podszedł do mnie pewien może 30-letni mężczyzna. Powiedział (po angielsku), że chyba zrozumiał o co mi chodzi. Tak nawiązaliśmy rozmowę. Dowiedziałem się, że nazywa się Abdullah al-Albudi ibn Ramzi, mieszka na co dzień w Karaczi i przybył do stolicy w interesach. Był absolwentem Uniwersytetu im. Muhammada Alego Jinnah i naucza w bezpłatnej szkole w Karaczi, a jego projekt finansuje rząd. Cóż, zaprzyjaźniliśmy się, on oprowadził mnie po bazarze i wieloma innymi pięknymi miejscami, jak np. Czerwony Meczet. Pod koniec tego dnia wyglądałem już całkiem jak Sindha. Miałem topi, charakterystyczny strój i farbę do twarzy. Widziałem bawiące się wesoło dzieci, zaczepiałem wielu ludzi, rodziców, nawet dzieci. Nie, to nie byli dzicy terroryści, nieczuli na cudze cierpienie, tylko poczciwi, biedni, ale bardzo otwarci i przyjaźni ludzie, pod warunkiem, że nie jesteś Amerykaninem i wykazujesz chociaż trochę integralności z nimi. Abdullah oprowadził mnie po całym mieście i pokazał mi wszystkich ludzi; zarówno drobnych kupców sprzedających swoje towary, jak i niezłą kuchnię afgańską, przy czym zaznaczał, że jeżeli będę dawał bakszysz (czyli inaczej napiwek) będę szeroko znany i lubiany na całe miasto. Mówił, że niewiarygodne, jak szybko się takie wieści rozchodzą po mieście. Umiał oprowadzać po mieście i naprawdę zachwyciły mnie barwne bazary, meczety, kuchnia, jak i wąskie uliczki z powywieszanymi ubraniami. Kobiet nie widziałem. I na tym żegnam się z wami, do następnego postu, w którym opisze dalszą część mojej zeszłorocznej wyprawy, a potem moje obecne życie w Karaczi. Pozdrawiam.