poniedziałek, 25 lutego 2013

Już w Pakistanie...

Nareszcie się udało!

Pamiętacie zapewne z poprzedniego wpisu; po wielu telefonach wreszcie dostałem wizę na przejściu granicy Chiny-Pakistan w Sust. gdy wyszedłem z budynku drogę zagrodził mi niezbyt wysoki mur z kilkoma celnikami; pokazałem dokumenty i przedostałem się do Pakistanu, dzięki stalowej bramie. Moje pierwsze odczucia z Pakistanu były mieszane: tutaj, raczej bogactwa i piękna nigdzie nie widziałem; całe podłoże było wysypane szaro-żółtym żwirem. Wyżej wspomniany budynek był raczej niewielkich rozmiarów: niby żółty, ale cały odrapany z tynku, z rozwalonymi kratami doń przylegającymi. Po bokach było widać olbrzymie szczyty: jednak bez wielkiego uroku; wszystko było tego samego szaro-żółtego koloru. Po przejściu ciągle biegali i darli się Pakistańczycy; pragnący jakoś zarobić u chińskich celników. Gdy tylko mnie zobaczyli kilku podeszło do mnie drąc się do mnie: tak się akurat składa, że znam język arabski, a i przed wyjazdem postarałem wkuć trochę urdu i paszto. Zrozumiałem z ich mowy, że chcieli pieniędzy za załatwienie mi miejsca w autobusie. Dałem im po dolarze i poszli sobie; chociaż ani przez chwilę nie spodziewałem się dobrego miejsca. Modliłem się, aby ten piekielny autobus w końcu przyjechał, bo stracę wszystkie pieniądze! Tak się też stało i w ciągu godziny "kupiłem" usługi za niemal 50 dolarów. W końcu przyjechał autobus... Cóż, jazdy nawet nie zamierzam opisywać, bo niedobrze mi się robi, ale jakoś po 2 dniach jazdy dotarliśmy w końcu do Islamabadu. Postanowiłem wynająć jakiś samochód i miejsce w hotelu. Zacząłem od samochodu. Miałem płacić 10 dolarów dziennie. Wynajęty przeze mnie hotel raczej przypominał schronisko dla bezdomnych, ale w to nie będę wnikał. Kolejnego dnia wstałem z chwilą porannych modłów i udałem się zwiedzić miasto. Najpierw wyszedłem zwiedzić zwykłe dzielnice.  W mieście panował ten sam szaro-żółty kolor na wszystkich budynkach. Liczne kable porozrzucane były były niedbale na slupach, kłębiąc się bez ładu i składu. Na ulicach było pełno brodatych mężczyzn w "małych czapkach", czyli topi. Wszedłem na jakąś ulicę i jeden z nich; zapytał: "جس سے ملک؟" - czyli "jaki kraj"? Nie odpowiedziałem, a on natychmiast wrzasnął: "America?!". Odpowiedziałem, że "Poland" i spróbowałem coś sklecić zdanie, że jestem całkowicie przeciwny działaniom Ameryki i że wiem jak cierpią (akurat tak myślę). Ile z tego zrozumieli, nie wiem, ale trochę się uspokoili. Wtedy podszedł do mnie pewien może 30-letni mężczyzna. Powiedział (po angielsku), że chyba zrozumiał o co mi chodzi. Tak nawiązaliśmy rozmowę. Dowiedziałem się, że nazywa się Abdullah al-Albudi ibn Ramzi, mieszka na co dzień w Karaczi i przybył do stolicy w interesach. Był absolwentem Uniwersytetu im. Muhammada Alego Jinnah i naucza w bezpłatnej szkole w Karaczi, a jego projekt finansuje rząd. Cóż, zaprzyjaźniliśmy się, on oprowadził mnie po bazarze i wieloma innymi pięknymi miejscami, jak np. Czerwony Meczet. Pod koniec tego dnia wyglądałem już całkiem jak Sindha. Miałem topi, charakterystyczny strój i farbę do twarzy. Widziałem bawiące się wesoło dzieci, zaczepiałem wielu ludzi, rodziców, nawet dzieci. Nie, to nie byli dzicy terroryści, nieczuli na cudze cierpienie, tylko poczciwi, biedni, ale bardzo otwarci i przyjaźni ludzie, pod warunkiem, że nie jesteś Amerykaninem i wykazujesz chociaż trochę integralności z nimi. Abdullah oprowadził mnie po całym mieście i pokazał mi wszystkich ludzi; zarówno drobnych kupców sprzedających swoje towary, jak i niezłą kuchnię afgańską, przy czym zaznaczał, że jeżeli będę dawał bakszysz (czyli inaczej napiwek) będę szeroko znany i lubiany na całe miasto. Mówił, że niewiarygodne, jak szybko się takie wieści rozchodzą po mieście. Umiał oprowadzać po mieście i naprawdę zachwyciły mnie barwne bazary, meczety, kuchnia, jak i wąskie uliczki z powywieszanymi ubraniami. Kobiet nie widziałem. I na tym żegnam się z wami, do następnego postu, w którym opisze dalszą część mojej zeszłorocznej wyprawy, a potem moje obecne życie w Karaczi. Pozdrawiam.

sobota, 23 lutego 2013

Pierwsza wiza

Pierwszy raz w Pakistanie

Decyzja o wyjeździe do tego kraju zapadła pod koniec października. Nie od dziś wiadomo, że wiz do tego kraju raczej nie wyroboimy w Warszawie. Zawsze można wprawdzie próbować ubiegać sie o wizy biznesowe przez biura pośrednictwa w Warszawie, lecz z różnym skutkiem. Na chwile obecna najłatwiej dostać wize w państwach graniczących z Pakistanem, choć i to z każdym dniem sie zmienia. Poczytalem trochę o sytuacji w Nowej Dehli, Teheranie i Pekinie. Chyba najlepszym wyjściem będzie poprostu pisanie bezpośrednio do ambasady RP w Islamabadzie i ubieganie o wizę, jednak tam powiedzieli mi, że muszę sie konsultować z jakąś pakistanską agencją turystyczną. Wybrałem North Pakistan Adventure. Trzeba do nich wcześniej napisać i podać im pare informacji. Oni rezerwują hotele itd. List polecajacy kosztuje jakieś 130 PLN. Szybko wszystko załatwiłem. Niestety wniosek został odrzucony. Byłem nieco sfrustrowany faktem, że nijak nie idzie załatwić tej wizy. Dzwonilem jeszcze raz do ambasady zarówno polskiej jak i pakistańskiej, i do agencji turystycznych, i biur podróży. Nikt nigdzie nic nie moze zrobic. Z równym skutkiem mozna rzucac moneta; albo wypadnie orzeł, albo reszka. W końcu postanowiłem spróbować załatwić wize na przejściu granicznym Sust (Chiny-Pakistan). Z wizą chińską nie było problemu i w połowie listopada wylądowałem w chińskim Kashgar'e. Chyba wszyscy znamy (chociażby z filmów) autobusy z krajów trzeciego świata: śmierdzące kury biegające i wypróżniające się w całym autobusie oraz równie ciekawi obywatele. Chiny to niby nie trzeci świat, ale obawiałem się czegoś takiego. Na szczęście autobus był w miarę "normalny". Dotarłem w końcu do Sust. Przejście graniczne było brudne i zaniedbane. Wszedłem do budynku. Kolejka była złożona głównie z Pakistańczyków. Miałem jedną walizkę. Jeden celnik zawołał mnie i kazał pokazać dokumenty. Powiedziałem, że chcę tutaj dostać wizę. Zapytał mnie o cel wizyty i o wiele innych rzeczy. Przeszukali mnie, a w tym czasie przeszedł inny i wziął mój paszport. Gdy skończyli przeszukanie otrzymałem go z powrotem. Przekroczyłem próg hali. Udało się! Byłem w Pakistanie! 

czwartek, 21 lutego 2013

Salam Alejkum!

...czyli "pokój wam" - uznajcie to za powitanie. Zastanawiacie się zapewne co zwiastuje to ciekawe powitanie? Założyłem tego bloga by podzielić się z Wami moimi relacjami z Pakistanu. Tak, w Pakistanie jestem już od 2 tyg., a dokładniej 6 lutego wylądowałem na lotnisku w stolicy kraju, czyli Islamabadzie. Ale zacznę po kolei, czyli od samego początku; dowiecie się kim jestem i skąd tak osobliwy pomysł wyjazdu do tego kraju, który kojarzy nam się z zacofaniem, biedą i oczywiście terroryzmem! Mam nadzieję, że w tym blogu przybliżę wam "prawdziwy" Pakistan; nie ten z Amerykańskiej propagandy! Ale od początku. Sam pomysł wyjazdu do tego kraju narodził się stosunkowo niedawno: chyba we wrześniu. Rocznica 11 września i te sprawy... Tak, idea narodziła się tego dnia pod wpływem audycji radiowej! Obecnie jestem właścicielem paru przynoszącym jakieś tam dochody stronek internetowych, jednak od zawsze marzyłem o podróżach do krajów arabskich. Powiecie zapewne, że Pakistan to nie kraj arabski i będziecie mieć całkowitą rację, więc dlaczego wylądowałem w Pakistanie zamiast np. w Iraku czy Egipcie? Otóż właśnie wyjaśniam: czy każdego z nas nie ciągnie do "niebezpieczeństwa"? Kraj taki jak ten, raczej do bezpiecznych nie należy. Myśle, że to właśnie obecność tego "niebezpieczeństwa" czyli Talibów i al- Kaidy zauważyła o tym. Ale nie zupełnie: czy nie macie wrazenie - jakby to powiedzieć- że Egipt jest trochę "przereklamowany"? Irak też? W końcu bardzo mało jest Europejczyków, było i pewnie będzie kiedykolwiek w Pakistanie; nikt właściwie nie wie co sie tam naprawdę dzieje - a automatycznie ciągnie nas w "nieznane"? Chyba dobrze to ująłem to w słowa? Decyzja zapadła: zwiedzę sobie meczety w Karaczi, Mohendżo Daro i popatrzę sobie z dołu na Himalaje, powłóczę się po bazarach i przejadę Pakistanskim autobusem, a następnie wrócę do ukochanej Ojczyzny wylatując chińskim samolotem z byłej stolicy. A więc dlaczego siedzę w Karaczi już 2 tydzień? O tym w następnym poście. Komentujcie i piszcie czy ten blog w ogóle jest sens - wedlug was - pisać!
Wszystkie posty publikowane są przez mojego kuzyna z Polski, jednak cały tekst jest mój. Zrobiliśmy tak, ponieważ kuzyn chce zarobić parę groszy na reklamach i tak jest prościej.